środa, 24 marca 2010

Fragment książki "Kiedy piorun uderza" Meg Cabot

Mam to opisać. Dokładnie. To się nazywa oświadczenie. Właśnie. Oświadczenie. Mam opisać, jak do tego do­szło. Od początku do końca.
W telewizji zwykle wygląda to tak, że składający oświadczenie siedzi sobie wygodnie i mówi, a ktoś inny to zapisuje. Potem dają do przeczytania i już, wystarczy tylko podpisać. Poza tym serwują kawę i pączki, i różne pyszności. Mnie dali tylko kupę papieru i cieknący długopis. Nie szarpnęli się nawet na dietetyczną colę.
To jeszcze jeden dowód na to, że telewizja kłamie.
Chcecie oświadczenia? Dobra, oto moje oświadczenie.
To wszystko przez Ruth.
Naprawdę. Zaczęło się tego popołudnia w kafeterii, w ko­lejce po hamburgery, kiedy Jeff Day powiedział Ruth, że jest taka gruba, że będą musieli ją pochować w pudle fortepianu, tak jak Elvisa.
To kompletna bzdura, bo - o ile mi wiadomo - Elvisa nie pochowano w pudle fortepianu. Owszem, był okropnie gruby, kiedy umarł, ale jestem pewna, że Priscilla Presley mogła sobie pozwolić na lepszą trumnę dla Króla niż fortepian.
A po drugie, co właściwie Jeff Day sobie wyobraża? Ze będzie bezkarnie wygadywał takie rzeczy o mojej najlepszej przyjaciółce?
No więc zrobiłam to, co zrobiłaby każda najlepsza przyja­ciółka w takich okolicznościach. Wyszłam z kolejki i dołożyłam mu pięścią.
Nie myślcie sobie, że Jeff Day nie zasługuje na to, żeby ob­rywać pięścią, i to regularnie. To skończony dupek.
I wcale nieprawda, że dostał za mocno. No, owszem, za­chwiał się i poleciał w pojemniki z przyprawami. No i co? Nie skaleczył się. Nawet nie dostał po gębie. Zobaczył moją pięść i uchylił się w ostatniej chwili, więc zamiast rąbnąć go w nos, jak zamierzałam, trafiłam go ostatecznie w szyję.
Mocno wątpię, czy zrobił mu się od tego siniak.
Ale, jasna sprawa, chwilę później na moim ramieniu wylą­dowała wielka, mięsista łapa i trener Albright odwrócił mnie twarzą do siebie. Okazało się, że stał w kolejce za mną i Ruth po talerz karbowanych frytek. Wszystko widział...
Z wyjątkiem tego momentu, kiedy Jeff mówi Ruth, że będą ją musieli pochować w pudle fortepianu. Tego akurat nie wi­dział. Ale jak grzmotnęłam gwiazdę jego drużyny piłkarskiej pię­ścią w szyję, to oczywiście musiał zobaczyć.
- Idziemy, młoda damo - powiedział trener Albright. Wyprowadził mnie z kafeterii i zabrał na górę, tam gdzie są gabinety pedagogów.
Mój pedagog, pan Goodhart, siedział za biurkiem, pożywia­jąc się zawartością brązowej, papierowej torby. Ale nie ma co się nad nim użalać; na tej brązowej, papierowej torbie były złote łuki. Zapach frytek czuło się na korytarzu. Nie zauważyłam, żeby pan Goodhart przez ostatnie dwa lata, odkąd przychodzę do jego gabinetu, przejął się choć przez chwilę dawką nasyco­nego tłuszczu, jaką pochłania dziennie. Powiada, że ma szczę­ście, bo jego metabolizm z natury jest bardzo wysoki.
Podniósł głowę i uśmiechnął się, kiedy trener Albright po­wiedział „Goodhart” tym swoim głosem, od którego przecho­dzą ciarki.
- O, Frank - odezwał się. - I Jessica! Co za miła niespo­dzianka. Frytkę?
Wyciągnął w naszą stronę wiadro frytek. Pan Goodhart nie oszczędzał na posiłkach.
- Dzięki - powiedziałam i wzięłam parę. Trener Albright nie wziął ani jednej.
- Ta dziewczyna uderzyła pięścią w szyję mojego najlep­szego obrońcę - oznajmił.
Pan Goodhart spojrzał na mnie z dezaprobatą.
- Jessico - powiedział. - Czy to prawda?
- Chciałam dać mu po twarzy, ale się uchylił - wyjaśniłam. Pan Goodhart potrząsnął głową.
- Jessico, rozmawialiśmy już na ten temat.
- Wiem - westchnęłam. Według pana Goodharta nie radzę sobie z uczuciem gniewu. - To nie moja wina. Ten gość naprawdę jest skończonym dupkiem.
To chyba nie było dokładnie to, co trener Albright i pan Goodhart spodziewali się usłyszeć. Pan Goodhart tylko prze­wrócił oczami, ale trener Albright wyglądał jak ktoś, kto za chwi­lę dostanie zawału.
- W porządku - pan Goodhart zareagował natychmiast, usi­łując, jak sądzę, podtrzymać u trenera zamierającą akcję serca. - Dobrze. Siadaj, Jessico. Dziękuję, Frank. Zajmę się tym.
Trener Albright nie ruszał się jednak z miejsca, nawet kiedy usiadłam przy oknie na moim ulubionym, winylowym krześle w kolorze pomarańczowym. Grube, serdelkowate palce zwinął w pięści, zupełnie jak rozzłoszczone dziecko. Zrobił się czer­wony na twarzy, a na środku czoła pulsowała mu drobna żyłka.
- Zraniła go w szyję - powiedział trener Albright.
Pan Goodhart mrugnął do niego okiem. Powiedział uspo­kajającym tonem, jakby trener Albright był bombą, którą trzeba rozbroić:
- Szyja musi go okropnie boleć. Wcale nie wątpię, że mło­da kobieta o wzroście metr pięćdziesiąt może dotkliwie pobić obrońcę, który ma ponad metr osiemdziesiąt i waży dziewięć­dziesiąt kilo.
- Taak - potwierdził trener Albright. Trener Albright jest odporny na sarkazm. - Chłopak nie może mi się rozkleić.
- To na pewno było dla niego bardzo traumatyczne przeży­cie - powiedział pan Goodhart. - Proszę, nie martw się o Jessi­cę. Odpokutuje swój czyn w sposób adekwatny.
Trener Albright prawdopodobnie nie rozumiał znaczenia takich słów jak „traumatyczne” czy „adekwatny”, bo powiedział tylko:
- Nie chcę, żeby się czepiała moich chłopaków! Trzymaj ją z daleka od nich!
Pan Goodhart odłożył hamburgera, wstał i podszedł do drzwi. Położył dłoń na ramieniu trenera, mówiąc:
- Zajmę się tym, Frank.
Potem wypchnął łagodnie trenera Albrighta do holu i za­mknął drzwi.
- Uff - powiedział, kiedy zostaliśmy sami, a potem usiadł, zabierając się ponownie do jedzenia. - No więc - odezwał się, żując. W kąciku jego ust pojawił się ketchup. - I co z naszym postanowieniem, żeby nie wdawać się w bójki z ludźmi, którzy nas przewyższają wzrostem i masą?
Gapiłam się na ketchup.
- To nie ja zaczęłam - stwierdziłam. - To Jeff.
- O co chodziło tym razem? - pan Goodhart znowu podał mi frytki. - O twojego brata?
- Nie - zaprzeczyłam. Wzięłam dwie frytki i włożyłam je do ust. - O Ruth.
- O Ruth? - Pan Goodhart odgryzł kolejny kęs hamburge­ra. Plama ketchupu jeszcze się powiększyła. - A co z Ruth?
- Jeff powiedział, że Ruth jest taka gruba, że będą musieli ją pochować w pudle fortepianu, jak Elvisa.
Pan Goodhart przełknął.
- To śmieszne. Elvisa nie pochowano w pudle fortepianu.
- Wiem - wzruszyłam ramionami. - Rozumie pan, że nie miałam innego wyjścia, tylko mu dołożyć.
- No, cóż, szczerze mówiąc, Jess, nie bardzo rozumiem. Widzisz, problem polega na tym, że jeśli bijesz tych chłopców, to któregoś dnia oni ci oddadzą, wtedy będzie bardzo nieprzy­jemnie.
- Przez cały czas próbują mi oddać - powiedziałam. - Ale jestem dla nich za szybka.
- Taak - powiedział pan Albright. W kąciku ust ciągle miał ketchup. - Ale pewnego dnia potkniesz się czy coś i wtedy cię stłuką.
- Nie wydaje mi się - stwierdziłam. - Widzi pan, ostatnio zaczęłam ćwiczyć kick boxing.
- Kick boxing - powiedział pan Goodhart.
- Tak - potwierdziłam. - Mam wideo.
- Wideo - powiedział pan Goodhart. Zadzwonił telefon. - Przepraszam cię na moment, Jessico - dodał pan Goodhart i podniósł słuchawkę.
Podczas gdy pan Goodhart rozmawiał przez telefon ze swo­ją żoną, która ma, zdaje się, problem z kolejnym dzieckiem, Russelem, wyglądałam przez okno. Z okna pana Goodharta nie­wiele można zobaczyć. Głównie parking nauczycielski i kawał nieba. Miasto, w którym mieszkam, jest dość płaskie, więc z każ­dego miejsca widać mnóstwo nieba. Akurat wtedy niebo było szare i pokryte chmurami. Za myjnią samochodową, naprze­ciwko szkoły, na niebie ciągnął się pas ciemnoszarych chmur.
W sąsiednim hrabstwie pewnie padało. Patrząc na te chmury, trudno było jednak powiedzieć, czy deszcz przyjdzie również do nas. Sądziłam, że raczej przyjdzie.
- Jeśli nie chce jeść - mówił pan Goodhart do telefonu - nie próbuj go zmuszać... Nie, nie chciałem powiedzieć, że go zmuszasz. Chciałem powiedzieć, że może teraz akurat nie jest głodny... Tak, wiem, że powinien jadać regularnie, ale...
Myjnia była pusta. No pewnie, kto by mył samochód tuż przed deszczem. Ale w McDonaldzie, tuż obok, gdzie pan Goodhart kupił swoją bułę i frytki, siedział tłum. Tylko najstar­szym rocznikom wolno wychodzić w porze lunchu i wszyscy rzucają się do McDonalda i Pizza Hut po drugiej stronie ulicy.
- W porządku - powiedział pan Goodhart, odkładając słu­chawkę. - No, o czym to mówiliśmy, Jess?
Powiedziałam:
- Mówił pan, że muszę się nauczyć panować nad sobą. Pan Goodhart pokiwał głową.
- Tak - powiedział. - Tak, naprawdę musisz, Jessico.
- Albo któregoś dnia oberwę.
- Świetnie to ujęłaś.
- I że zanim coś zrobię, kiedy wpadnę w złość, powinnam policzyć do dziesięciu.
Pan Goodhart znowu pokiwał głową, z jeszcze większym entuzjazmem.
- Tak, to także prawda.
- Co więcej, jeśli chcę się nauczyć, jak odnosić sukcesy w życiu, muszę sobie uświadomić, że przemoc nie jest skuteczną metodą.
Pan Goodhart klasnął w dłonie.
- Otóż to! Zaczynasz rozumieć, Jessico. Wreszcie zaczy­nasz rozumieć.
Podniosłam się z krzesła. Przychodziłam do gabinetu pana Goodharta już prawie dwa lata i znałam jego punkt widzenia.
Dodatkowa korzyść z tych spotkań polegała na tym, że spędzi­łam kupę czasu w poczekalni, przeglądając różne broszurki, i odrzuciłam ostatecznie możliwość zrobienia kariery w siłach zbrojnych.
- Tak - powiedziałam. - Chyba zaczynam rozumieć, panie Goodhart. Bardzo dziękuję. Spróbuję się poprawić.
Już prawie byłam na zewnątrz, kiedy mnie zatrzymał.
- Och, jeszcze jedno, Jess - powiedział przyjaźnie. Obejrzałam się przez ramię.
- Ehe?
- Jeszcze przez tydzień będziesz zostawać za karę dłużej w szkole - oznajmił, żując frytkę. - Na dokładkę do tych sied­miu tygodni, które zarobiłaś poprzednio.
Uśmiechnęłam się.
- Panie Goodhart?
- Tak, Jessico?
- Ma pan ketchup na wardze.
Dobra, może to nie była szczególnie cięta odpowiedź. Ale przecież nie zagroził, że zadzwoni do moich rodziców. Gdyby to zrobił, możecie być pewni, że usłyszałby coś, co by mu poszło w pięty. Ale nie zrobił. A kolejny tydzień dodatkowej odsiadki w szkole to dla mnie betka w porównaniu z telefonem do starych.
Poza tym, cholera, mam tyle tygodni odsiadki, że myśl o normalnym życiu już i tak wydaje mi się nierealna. Niedo­brze, w gruncie rzeczy, że odsiadka nie liczy się jako zajęcia do­datkowe. W przeciwnym razie już teraz moje szanse na dosta­nie się do college'u znacznie by wzrosły.
Zresztą tak naprawdę odsiadka to nic strasznego. Po prostu zostaje się godzinę dłużej. Można odrabiać lekcje, jak się chce, można czytać. Nie wolno tylko rozmawiać. Chyba najgorsze w tym wszystkim jest to, że po odsiadce już na pewno się nie zała­piesz na szkolny autobus. Ale z drugiej strony, co za przyjemność wracać do domu autobusem z pierwszakami i całym tym towa­rzystwem? Odkąd Ruth zrobiła prawo jazdy, każdy pretekst jest dla niej dobry, żeby się przejechać, więc co wieczór mam zapew­niony transport. Moi rodzice jeszcze się nie połapali. To znaczy, w tych odsiadkach. Powiedziałam im, że wstąpiłam do zespołu muzycznego grającego na uroczystościach szkolnych.
Moi rodzice są teraz zaabsorbowani innymi, dużo ważniejszy­mi rzeczami i na pewno nie przyjdą na żaden występ. Całe szczę­ście, bo mieliby problem z wypatrzeniem mnie w sekcji fletów.
W każdym razie, kiedy Ruth przyszła po mnie tego dnia - tego dnia, kiedy wszystko się zaczęło, tego samego, kiedy rąb­nęłam Jeffa Daya w szyję - była cała skruszona, bo to przez nią wpadłam w tarapaty.
- O, Boże, Jess - powiedziała, kiedy spotkałyśmy się o czwar­tej przed drzwiami audytorium. W Liceum im. Ernesta Pyle'a tyle osób siedzi za karę po lekcjach, że zaczęli upychać nas w au­dytorium. To trochę przeszkadza kółku dramatycznemu, które odbywa próby na scenie codziennie od godziny trzeciej, ale nam nie wolno im przeszkadzać i nawzajem, chyba że potrzebują dużych chłopaków z ostatniego rzędu do przesunięcia części dekoracji albo ustawienia czegoś.
Dobrą stroną takiego układu jest to, że sztukę Nasze miasto znam w tej chwili na pamięć. Jest tylko jedno „ale”: na cholerę mi to?
- O, Boże, Jess - paplała Ruth. - Szkoda, że tego nie wi­działaś. Jeff ubabrał się po łokcie w przyprawach. Po tym, jak go rąbnęłaś, oczywiście. Miał całą koszulę w majonezie. Byłaś wspaniała. Oczywiście w ogóle nie musiałaś nic robić, ale to było wspaniałe.
- Taak - powiedziałam. Chciałam już jechać do domu. Od­siadka nie jest może taka straszna, ale do przyjemności nie nale­ży. Jak w ogóle cała szkoła. - No, dobra. Jedźmy.
Poszłyśmy w stronę parkingu, ale małego czerwonego ka­brioletu, który Ruth kupiła za pieniądze z bar micwy, nie było. Nie chciałam jej nic mówić, bo Ruth kocha ten samochód i nie miałam najmniejszej ochoty być tą osobą, od której się dowie, że zniknął. Kiedy jednak postałyśmy tak dobrą chwilę, a ona dalej plotła, jaka to byłam wspaniała, a ja patrzyłam, jak pozo­stali odsiadkowicze pakują się do swoich pikapów albo na mo­tocykle (większość z nich to wieśniaki albo młodociani prze­stępcy - jestem jedyną miastową), mruknęłam coś w rodzaju:
- Eee, Ruth. Gdzie jest twój samochód? Ruth na to:
- Och, odstawiłam go do domu po szkole, a potem Skip mnie tu przywiózł i zostawił.
Skip jest bratem bliźniakiem Ruth. Za pieniądze z bar mi­cwy kupił trans ama. Choć według mnie nawet z trans amem Skip miał zero szans, że kogoś poderwie.
- Pomyślałam - ciągnęła Ruth - że byłoby fajnie przespa­cerować się do domu.
Popatrzyłam na chmury, które wcześniejszym popołudniem przepływały nad myjnią samochodową. Teraz znajdowały się niemal bezpośrednio nad naszymi głowami.
- Ruth, mamy do domu ponad trzy kilometry. A Ruth na to, rozszczebiotana:
- U - hu, wiem. Możemy spalić mnóstwo kalorii, jak bę­dziemy szły szybko.
- Zaraz będzie lało.
Ruth spojrzała w niebo, zezując.
- Wcale nie - stwierdziła. Chyba miała coś nie tak z głową.
- Ruth, właśnie że będzie. Brałaś coś czy jak?
Mina jej się wydłużyła. Niewiele, w gruncie rzeczy, potrze­ba, żeby jej zepsuć humor. Ciągle była nie w humorze, chyba z powodu uwagi Jeffa na temat pogrzebu w fortepianie. Dlate­go chciała iść do domu na piechotę. Miała nadzieję, że trochę schudnie. Wiedziałam, że na tydzień zrezygnuje z lunchu, wszystko przez tego dupka.
- Nic nie brałam - oświadczyła. - Po prostu uważam, że obie powinnyśmy zadbać o figurę. Zaraz będzie lato, a ja nie zamierzam przez kolejne cztery miesiące wykręcać się od róż­nych imprez na basenie.
Parsknęłam śmiechem.
- Ruth, nikt nas nigdy nie zaprasza na imprezy na basenie.
- Mów za siebie - odparowała. - A chodzenie jest niezwy­kle pożytecznym ćwiczeniem. W marszu spala się tyle samo ka­lorii co w biegu.
Popatrzyłam na nią uważnie.
- Ruth. To bzdura. Kto ci to powiedział?
- To stwierdzony fakt - nie ustępowała. - Idziesz czy nie?
- Nie do wiary - powiedziałam - że cię w ogóle obchodzi, co mówi taki dupek, jak Jeff Day.
- Nie obchodzi mnie, co mówi Jeff Day. To nie ma z nim nic wspólnego. Po prostu myślę, że czas zadbać o linię.
Stałam tak i gapiłam się na nią. A przedstawiała dość szczegól­ny widok. Jest moją najlepszą przyjaciółką od przedszkola, to jest odkąd wprowadziła się z rodzicami do domu obok. Zabawne, ale jeśli nie liczyć faktu, że teraz ma biust - całkiem spory, większy, niż ja będę miała kiedykolwiek, chyba że wstawię sobie implanty, do czego nigdy nie dojdzie - wygląda dokładnie tak samo jak pierw­szego dnia, kiedy ją poznałam: jasnobrązowe, kręcone włosy, ogromne niebieskie oczy za okularami w złotych, drucianych oprawkach, dość wydatny brzuch i IQ 167 (poinformowała mnie o tym po pięciu minutach naszej pierwszej wspólnej gry w klasy). Ale nigdy byście się nie domyślili, że jest ze wszystkiego w zaawansowanych grupach, gdybyście zobaczyli, w co była ubrana. Po pierwsze miała na sobie czarne legginsy, bluzę z wiel­kimi literami EPHS i buty do biegania. Nie tak źle, co? To jesz­cze nie koniec.
Ten zestaw uzupełniła opaskami przeciwpotowymi - nie żartuję - na głowie i na nadgarstkach, a przez ramię przewiesiła torbę z wielką butlą wody. Pewnie myślała, że wygląda jak spor­towiec klasy olimpijskiej, ale tak naprawdę wyglądała jak zbzikowana gospodyni domowa, która właśnie odebrała zamówio­ne w sprzedaży wysyłkowej dzieło Ćwicz z Oprali albo coś podobnego.
Kiedy tak stałam, przyglądając się Ruth, zastanawiając się, jak jej powiedzieć o tych opaskach, jeden z chłopaków z odsiad­ki zatrzymał się koło nas na indianie.
Czy mogę skorzystać z okazji, żeby zaznaczyć, że jedyną rze­czą, jakiej zawsze pragnęłam, jest motocykl? Ten w dodatku mruczał cichutko. Nienawidzę facetów, którzy zdejmują tłu­miki z motocykli, hałasują jak opętani i urządzają konkursy sko­ków przez „śpiącego policjanta” na parkingu dla nauczycieli. Ten człowiek nastroił swój motor tak, że mruczał cichutko, jak mały kotek. Pomalowany na czarno, lśniący chromem w różnych miejscach, to był naprawdę świetny motor. Wiem, co mówię.
A widok chłopaka, który na nim siedział, też nie raził w oczy.
- Mastriani - zagadnął, stawiając stopę w wysokim bucie na krawężniku. - Podwieźć cię?
Gdyby Ernest Pyle, sławny reporter i szacowny patron na­szej szkoły, powstał z grobu i zjawił się przede mną, prosząc o fachowe rady w zakresie dziennikarstwa, nie byłabym bardziej zaskoczona.
Mam nadzieję, że udało mi się to ukryć.
Odparłam bardzo spokojnie:
- Nie, dzięki. Przespacerujemy się. Popatrzył w niebo.
- Będzie lało.
Kiwnęłam głową w stronę Ruth, tak żeby pojął, o co chodzi.
- Przespacerujemy się - powtórzyłam. Wzruszył ramionami.
- Idziecie na swój pogrzeb - stwierdził i odjechał. Popatrzyłam w ślad za nim, starając się nie zwracać uwagi, jak pod opiętymi dżinsami pięknie rysują się jego perfekcyjne pośladki.
Pośladki nie były jedyną pięknie zarysowaną częścią jego ciała.
Och, spokojnie. Mam na myśli twarz, jasne? Miał ładną twarz, nie taką z kwadratową szczęką, jak u większości chłop­ców z mojej szkoły. Na jego twarzy przynajmniej widać było jakąś inteligencję. I co z tego, że nos sprawiał wrażenie, jakby go złamano parę razy?
Zgoda, może miał trochę krzywe usta, a jego ciemne, krę­cone włosy wołały o fryzjera. Te drobne usterki wynagradzała z nawiązką para jasnoniebieskich, a właściwie bladoszarych oczu oraz ramiona tak szerokie, że wątpię, czy coś bym spoza nich widziała, gdyby zdarzyło mi się kiedyś jechać za jego plecami na motocyklu.
Ruth, jednakowoż, chyba nie zauważyła żadnej z tych uj­mujących cech. Wpatrywała się we mnie tak, jakby przyłapała mnie na rozmowie z ludożercą.
- O, mój Boże, Jess - powiedziała. - Kto to był?
- Nazywa się Rob Wilkins - odparłam. A ona na to:
- Wieśniak. Och, mój Boże, Jess, ten gość to wieśniak. Nie wierzę, że z nim rozmawiałaś.
Spokojnie. Wszystko wyjaśnię.
Do Liceum im. Ernesta Pyle'a chodzą dwa typy ludzi: dzie­ciaki z obszarów wiejskich hrabstwa, czyli wieśniaki, oraz ludzie z miasta, czyli miastowi. Wieśniaki i miastowi nie zadają się ze sobą. Kropka. Miastowi uważają, że są lepsi od wieśniaków, bo mają więcej pieniędzy. Ich rodzice są na ogół lekarzami, prawni­kami albo nauczycielami. Wieśniaki myślą, że są lepsi od miasto­wych, bo potrafią różne rzeczy, których miastowi nie potrafią, na przykład naprawić stary motocykl czy pomóc cielakom przyjść na świat i tak dalej. Rodzice wieśniaków to robotnicy albo farmerzy.
W obrębie tych grup są podgrupy, takie jak młodociani prze­stępcy, mięśniaki - raczej lubiani sportowcy, a także cheerleaderki - ale linia głównego podziału przebiega między wieśnia­kami i miastowymi.
Ruth i ja jesteśmy miastowe. Rob Wilkins, naturalnie, jest wieśniakiem. Dla upiększenia obrazka dodam, że prawie na pewno jest również młodocianym przestępcą.
No, ale jak z lubością powtarza pan Goodhart, ja także nale­żę, albo w niedalekiej przyszłości będą należeć do tej kategorii, jeżeli nie zacznę brać poważnie jego cennych rad dotyczących panowania nad uczuciem gniewu.
- Skąd ty go w ogóle znasz? - dopytywała się Ruth. - Na pewno nie macie żadnych wspólnych zajęć. To zdecydowanie nie jest ktoś, kto wybiera się do college'u. Raczej do więzienia - dodała drwiąco. - Ale on musi już kończyć szkołę, na Boga.
Wiem. Ruth strasznie wybrzydza, no nie?
Wcale nie, w gruncie rzeczy. Po prostu się boi. Faceci - praw­dziwi faceci, nie kretyni, jak jej brat, Skip - przerażają Ruth. Nawet z jej IQ 167 facetów nigdy nie była w stanie zrozumieć. Ruth zwyczajnie nie potrafi pojąć, że chłopcy są tacy jak my.
No, dobra, przy kilku istotnych zastrzeżeniach.
- Spotkałam go na odsiadce - powiedziałam. - Czy może­my się stąd ruszyć, zanim zacznie padać? No, wiesz, mam ze sobą flet.
Ruth nie dawała jednak za wygraną.
- Naprawdę zgodziłabyś się, żeby cię podwiózł? Ktoś, kogo kompletnie nie znasz? Gdyby mnie tu nie było?
- Nie wiem - powiedziałam.
Faktycznie, nie wiedziałam. Chyba nie macie wrażenia, że po raz pierwszy chłopak zaproponował mi podwiezienie? Przyznaję, może trochę za łatwo mi przychodzi wymłócić kogoś pięściami, ale przecież nie gryzę. Może jestem odrobinę przymała - tylko metr pięćdziesiąt pięć, o czym pan Goodhart tak lubi mi przypominać - i nie zawracam sobie specjalnie głowy makijażem czy ciuchami, ale, możecie mi wierzyć, radzę sobie całkiem nieźle.
Nie jestem supermodelką: włosy obcinam krótko, dla świę­tego spokoju, i odpowiada mi ich brązowy kolor - nie bawię się eksperymentowaniem z pasemkami, jak niektóre dziewczyny z mojej szkoły. Brązowe włosy pasują do brązowych oczu, któ­re pasują do opalonej cery - no, w każdym razie, pod koniec lata moja skóra zwykle robi się właśnie taka.
Ale jedyny powód, dla którego nigdzie nie wychodzę w so­botnie wieczory, jest taki, że mam do wyboru albo siedzieć w do­mu, albo pałętać się z takimi typami, jak Jeff Day albo Skip, brat Ruth. Tylko z takimi mama pozwoliłaby mi wyjść.
Taak, na tym to polega. Miastowi. Wolno mi umawiać się wyłącznie z „chłopcami, którzy idą do college'u”. Czytaj: mia­stowymi.
Na czym to stanęłam? Aa, tak.
No więc, jeśli chcecie wiedzieć, Rob Wilkins nie był pierw­szym facetem, który zatrzymał się przy mnie, pytając, czy gdzieś mnie podrzucić.
Ale Rob Wilkins był pierwszym facetem, któremu miałam ochotę nie odmówić.
- Taak - zwróciłam się do Ruth. - Pewnie tak. To znaczy, przyjęłabym jego propozycję. Gdyby ciebie tu nie było i w ogóle.
- Nie mogę uwierzyć.
Ruth zaczęła iść. Chmury były tuż za nami. Nie miałyśmy szans uciec przed deszczem, chyba że poruszałybyśmy się z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. A Ruth, w najlepszym wypadku, rozwija prędkość dwóch kilometrów na godzinę. Sprawna fizycznie to ona nie jest.
- Nie wierzę - powtórzyła jeszcze raz. - Nie możesz się włóczyć na motocyklach z jakimiś wsiokami. Wiesz, jak to się może skończyć? Znajdą twojego trupa gdzieś w polu.
Prawie każdą dziewczynę, która znika w Indianie, znajdują w końcu półnagą, rozkładającą się na polu kukurydzy. Ale tego wam pewnie nie trzeba mówić?
- Dziwna jesteś - ciągnęła Ruth. - Żeby się zaprzyjaźniać z typami z odsiadki?
Raz po raz spoglądałam przez ramię na chmury za naszymi plecami. Były ogromne, jak góry. Tyle że, w przeciwieństwie do gór, nie trwały w jednym miejscu.
- Wiesz - powiedziałam - właściwie nic nie mogę poradzić na to, że ich znam. Siedzieliśmy obok siebie przez godzinę dziennie w ciągu ostatnich trzech czy czterech miesięcy.
- Ale to wieśniaki - odparła Ruth. - Mój Boże, Jess. Czy ty z nimi rozmawiasz?
- Nie wiem. To znaczy, nie wolno nam rozmawiać. Ale pani Clemmings musi codziennie sprawdzać listę, więc w ten spo­sób poznaje się imiona. Tak po prostu jest.
Ruth potrząsnęła głową.
- Och, mój Boże - powiedziała. - Mój ojciec by mnie zabił - zabiłby mnie - gdybym wróciła do domu na motocyklu jakiegoś wsioka.
Nic na to nie odpowiedziałam. Szanse, żeby ktoś zapropo­nował Ruth przejażdżkę na motorze, były bliskie zeru.
- Jednak - odezwała się Ruth po przejściu kawałka drogi - jest dość przystojny. To znaczy, jak na wsioka. Co zrobił?
- Żeby dostać odsiadkę? - wzruszyłam ramionami. - Skąd mam wiedzieć? Nie wolno nam rozmawiać.
Opiszę teraz, gdzie się wtedy znajdowałyśmy. Liceum im. Ernesta Pyle'a znajduje się przy nazwanej z fantazją ulicy Szkol­nej. Jak się może domyślacie, na ulicy Szkolnej nie ma nic spe­cjalnego poza, no właśnie, szkołą. Jeszcze dwie uliczki i wycho­dzi się na pola. McDonald, myjnia i inne rzeczy są na ulicy Pike. Nie szłyśmy ulicą Pike. Nikt nie łazi ulicą Pike, odkąd jedna dziewczyna została tam przejechana.
Doszłyśmy ulicą Szkolną prawie do boiska, kiedy spadły pierwsze wielkie, ciężkie krople deszczu.
- Ruth? - odezwałam się dość spokojnie, kiedy poczułam deszcz.
- Przeleci - stwierdziła Ruth.
Spadła na mnie kolejna kropla. Do tego ogromna błyskawi­ca rozdarła niebo; piorun trafił chyba w wieżę ciśnień jakiś ki­lometr dalej. Rozległ się grzmot. Bardzo głośny. Tak głośny jak odrzutowce nad bazą wojskową Crane, kiedy przełamują barie­rę dźwięku.
- Ruth? - powtórzyłam, trochę mniej spokojnie. Ruth na to:
- Może powinnyśmy się gdzieś schować.
- I to natychmiast - stwierdziłam.
Jedynym miejscem, gdzie mogłyśmy się schronić, były me­talowe trybuny otaczające boisko. A wiadomo, że podczas bu­rzy nie należy się chować pod niczym metalowym.
Wtedy właśnie zaczął padać grad.
Jeśli kiedyś zaskoczył was grad, rozumiecie, dlaczego po­biegłyśmy pod te trybuny. A jeśli wam się to nigdy nie zdarzyło, to mogę tylko stwierdzić, że mieliście szczęście. Ten konkret­nie grad miał wielkość piłeczek golfowych. Wcale nie przesa­dzam. Był olbrzymi. I tłukł niemiłosiernie.
Stałyśmy z Ruth pod trybunami, a grad padał dokoła, zupełnie jakby nas zamknięto w ogromnej maszynce do prażenia popcornu. Tyle że przynajmniej popcorn nie walił nas już po głowach.
Raz po raz rozlegał się grzmot, grad łomotał o metalowe ławki nad naszymi głowami, odbijając się od nich rykoszetem i uderzając w ziemię. W tym potwornym hałasie niewiele moż­na było usłyszeć, ale Ruth, niezrażona, wrzasnęła:
- Przepraszam!
Na co odparłam jedynie „Auu”, bo wielki odłamek gradu odskoczył od ziemi i wyrżnął mnie w łydkę.
- Mówię szczerze - krzyknęła Ruth. - Jest mi naprawdę bardzo, bardzo przykro.
- Przestań się kajać - odwrzasnęłam. - To nie twoja wina.
Tak przynajmniej wtedy myślałam. Później zmieniłam zda­nie. Co widać, jak się przeczyta uważnie parę pierwszych lini­jek tego mojego oświadczenia.
Wielka błyskawica oświetliła niebo. Rozpadła się na cztery czy pięć odgałęzień. Jedna z nich dotknęła widocznego ponad drzewami dachu spichlerza zbożowego. Odgłos gromu wstrzą­snął trybunami.
- To jest... - powiedziała Ruth takim głosem, jakby miała się rozpłakać. - ...to jest moja wina.
- Ruth, na miłość boską, ty płaczesz?
- Tak - odparła, pociągając nosem.
- Dlaczego? To tylko głupia burza z piorunami. - Już przed­tem zdarzało nam się ugrzęznąć gdzieś podczas burzy. Oparłam się o jeden ze słupów podtrzymujących trybuny. - Pamiętasz, jak zaskoczyła nas burza w piątej klasie, kiedy wracałyśmy z lek­cji gry na wiolonczeli?
Ruth wytarła nos rękawem bluzy.
- I musiałyśmy się schować w twoim kościele?
- A ty nie chciałaś wejść dalej niż pod okap - powiedzia­łam.
Ruth roześmiała się przez łzy.
- Myślałam, że Bóg mnie zabije, jak postawię stopę w świą­tyni gojów.
Ucieszyłam się, że Ruth się śmieje. Bywała uciążliwa, ale to moja najlepsza przyjaciółka od przedszkola, a nie odrzuca się najlepszej przyjaciółki od przedszkola tylko dlatego, że czasem zakłada opaski przeciwpotowe albo płacze, kiedy pada. Ruth jest dużo bardziej interesująca niż większość dziewczyn z mojej szkoły, ponieważ czyta jedną książkę na dzień - dosłownie - i uwielbia grać na wiolonczeli tak bardzo, jak ja kocham grać na flecie, ale i tak, mimo swojego geniuszu, ogląda głupawe programy telewizyjne.
Poza tym, na ogół, jest strasznie zabawna.
Teraz akurat nie była.
- Och, Boże - jęknęła Ruth, kiedy wiatr przybrał na sile i zaczął ciskać gradem w nas, pod trybuny. - To zupełnie jak przed tornado, prawda?
Południowa Indiana leży pośrodku pasa, gdzie szaleje tor­nado. Zajmujemy trzecie miejsce na liście stanów, w których najczęściej występują trąby powietrzne. Ładnych parę miałam okazję zobaczyć; Ruth nie tak znowu wiele, jako że spędziła na Środkowym Zachodzie zaledwie ostatnią dekadę. Było również prawdą, że huragany zdarzają się właśnie w tej porze roku.
Nie chciałam dobijać Ruth ostatecznie, ale wszelkie znaki wskazywały na zbliżanie się trąby powietrznej. Niebo miało dzi­waczny, żółty kolor, i przy dość wysokiej temperaturze wiał zim­ny wiatr. Do tego ten przeklęty grad...
Właśnie chciałam zapewnić Ruth, że to zwykła wiosenna burza i powiedzieć, żeby się nie martwiła, kiedy krzyknęła:
- Jess, nie...
Nie usłyszałam jednak, co zawołała, ponieważ właśnie w tam­tej chwili nastąpił potężny wybuch, który zagłuszył wszystko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz